Czerwono-czarna saga Tomasza Sobeckiego

Pojechaliśmy Szaloną Lokomotywą, w słoneczny dzień lata 2006. Wszyscy pasażerowie mieli w swych strojach akcenty czerni i czerwieni: jakąś czarną marynarkę z purpurową apaszką, albo czerwoną suknię z szalem koloru sadzy; w przypadku dzieci – choćby wpięte w klapy, papierowe kwiaty w obowiązujących tu kolorach. Tak sobie przecież życzył autor pomysłu z podróżą Szaloną Lokomotywą – Tomasz Sobecki, znakomity artysta fotografik toruński.

Tytuł imprezy wziął się oczywiście z Witkacego, ale w równej mierze także z fascynacji Sobeckiego starymi lokomotywami parowymi. Autor fotografował je przedtem dwukrotnie w plenerze, przetwarzając komputerowo niezliczone ilości powstałych zdjęć. Pracował w swym studiu mieszczącym się w sąsiedztwie piekarni pachnącej cudownie o poranku, przy skrzyżowaniu toruńskich ulic Bartkiewiczówny i Szosy Chełmińskiej.

Tomasz Sobecki dzwonił co jakiś czas do mnie podczas swej pracy nad lokomotywami, proponując robocze obejrzenie powstających zdjęć. Było to bardzo piękne z Jego strony, ponieważ nie często na świecie artysta pyta o zdanie innego artystę. W dodatku zaś, w tym konkretnym przypadku On był w fotograficznej branży absolutnym, profesjonalnym Mistrzem, ja zaś – malarz sztalugowy – kompletnym laikiem.

Efekt prac Sobeckiego imponujący. Powstały wielkie i barwne jak tęcza, psychodeliczne portrety starych lokomotyw, pędzących przez zamglone łąki w chmurach pary i dymu, albo przetworzonych komputerowo do tego stopnia, że stały się w końcu podobne obrazom abstrakcyjnym, Witkacowsko kolorowym. Rzec można również, że zaistniała tu pewna analogia: tak jak Witkacy malując kobiety, tak Sobecki fotografując lokomotywy, starali się przetwarzać swe modele w piękne i szalone damy.

Bardzo lubię lokomotywy Tomasz Sobeckiego, zarówno te radośnie tęczowe, czarujące ferią zieleni, żółcieni i filoletów, jak i te smętnie wyrudziałe, zardzewiałe, znalezione na jakimś gigantycznym złomowisku wśród łąk. Życie i śmierć, pęd i bezruch, kolory i szara rdza. Długi i wspaniały cykl opowieści fotograficznych. Jakże więc nie pojechać potem, w finale tej przygody, na wernisaż Szalonych Lokomotyw do Aleksandrowa Kujawskiego?

O umówionej porze stawiliśmy się więc z synem na toruńskim dworcu kolejowym. Był tam już między innymi Andrzej Churski – dziennikarz, Witold Chmielewski – artysta malarz i profesor Wydziału Sztuk Pięknych UMK, oraz cała masa innych gości, a każdy z jakimś czerwono-czarnym akcentem ubioru, co miało być, zgodnie z intencją autora, oczywistym ukłonem w stronę stylu starych lokomotyw. Jak pamiętamy bowiem wszyscy ze wspomnień z dziecięcych lat, kolorystyka lokomotyw była czarna, z akcentami płomiennej czerwieni kół.

Powietrze przeszywało co chwilę przeraźliwe trąbienie: to Autor, w gustownych purpurach i czerwieniach, przywoływał swych gości na właściwy peron, dmąc co sił w kolejarski róg. Był jak Szalony Maszynista, a trąbienie Jego muzycznego instrumentu tworzyło duet z gwizdem lokomotywy.

W końcu bowiem od strony Bydgoszczy, pojawiło się z głośnym sapaniem owo cudo z zamierzchłej przeszłości: spowita w dym i parę, archiwalna lokomotywa z zestawem trzech stuletnich wagonów. Wszyscy wsiedli i po piętnastominutowym postoju ruszyli w stronę Aleksandrowa Kujawskigo. Jazda była upojna. Goście robili bez przerwy zdjęcia, krążąc w zachwycie po składzie pociągu z aparatami cyfrowymi i z kamerami, oraz wznosząc okrzyki niekłamanego entuzjazmu.

Wagony były zaś całe w drewnie, ze ślicznymi ławeczkami z desek. Okna otwierały się za pomocą parcianych pasów. Pomiędzy kolejnymi wagonami rozpięto żelazne pomosty, ruchome i rozklekotane, osłonięte po bokach tylko barierką z łańcuchem. Wszystko to chwiało się, postukując rytmicznie w pędzie. Jechaliśmy tak w słońcu i welonie czarnego dymu, wzbudzając powszechną sensację po drodze. Na równoległej do torów kolejowych szosie ludzie wysiadali masowo z aut i machali do nas rękoma, robiąc zdjęcia. Cała wycieczka Niemców z kierowcą luksusowego autokaru witała nas z nieopisanym entuzjazmem, zadziwiona wehikułem z innej epoki, dzielnie sapiącym, gwiżdżącym i ciągnącym za sobą równie stare wagony.

Potem mijaliśmy sosnowe lasy Otłoczyna i łąki z małą rzeczką Tążyną. Po jednej stronie tej granicznej niegdyś strugi były w czasach zaborów Prusy, a po drugiej Rosja. Jeszcze tylko zielony nasyp, wzdłuż którego przemknęliśmy trawiastym tunelem i już był Aleksandrów Kujawski.

Na peronie czekała na nas Strażacka Orkiestra Dęta z błyszczącymi w słońcu instrumentami muzycznymi. Szef Orkiestry olśniewał galowym mundurem z całą masą orderów. Zagrali głośno i wspaniale, marszowo, naprawdę po strażacku. Goście wyskoczyli z pociągu i pomaszerowali tłumnie za Orkiestrą, wiodącą ich dalej przez zatłoczone gapiami perony. Śmiałkowie wdrapywali się nawet po stromych stopniach na samą górę lokomotywy, znikając w kabinie maszynistów. Było tam ciemno, gorąco i tajemniczo. Wybrańcom pozwolono nawet na pociągnięcie dźwigni w celu wydobycia przeszywającego, głośnego gwizdu z gardzieli naszego kolosa.

Długo stałam przy wielkim, czarno-czerwonym kole. Z rozpalonego gorącem tułowia lokomotywy leciała na nas jakimiś bocznymi rurkami para i kapał czarny smar. W szczelinach i ażurach żelaznego giganta błyskał żar iskier. Czysta magia. Ludzie chodzili tam i z powrotem wewnątrz składu pociągu. Orkiestra grała, lokomotywa gwizdała. Huk i gwar były obezwładniające. Istniała obawa, czy widzowie nie nasycą się żarem i szaleństwem lokomotywowym do tego stopnia, że potem sama wystawa nie zdoła tym wrażeniom dorównać.

Ale oto w końcu rozpoczął się właściwy wernisaż, w sali restauracyjnej Carskiego Dworca Kolejowego. W komnacie pamiętającej słynne spotkanie Cara Aleksandra II z Cesarzem Niemiec Wilhelmem I. Sala była początkowo zaciemniona, niedostępna widzom, pełna dymów i oparów. Tomasz Sobecki przeciął czerwono-czarną szarfę i wiódł gości z mikrofonem w dłoni od jednego gigantycznego fotogramu do następnego. Opowiadał pięknie o swojej fascynacji starymi lokomotywami. Mówił o nich jak o kobietach, bardzo poetycko, zmysłowo i naprawdę wspaniale. Tłum gości był tak wielki, że większość z nich w ogóle nie mieściła się w sali. Dymy i dźwięki, mrok, barwne fotogramy; duszno, gorąco, jakby wszystko pękało w szwach.

W końcu było już po wszystkim i wyszliśmy gromadą na zewnątrz, na nieczynny, stary peron od strony parku, ku zastawionym stołom. Jedzenie i picie; piwo i kiełbaski z grilla. Lud aleksandrowski bratał się tu z gośćmi z Torunia, Bydgoszczy, Gdańska i Łodzi, Ciechociniacy z Warszawiakami... Wszystko mieszało się pięknie i jednoczyło ludycznie przy tych wspaniałych stołach. Jak to dobrze, że Sobecki pozwolił na koniec zaistnieć temu aleksandrowskiemu piknikowi artystycznemu przed Dworcem. Było w tym piękne przesłanie, a oprócz tego – irracjonalna mieszanka klimatów iście witkacowskich.

Po chwili odpoczynku nasza niezmordowana lokomotywa znów zaczęła trąbić ładując do swych zbiorników nowe porcje wody z czerwonego, strażackiego wozu. Miała, bowiem teraz nastąpić dodatkowa atrakcja dla aleksandrowskich dzieci, w postaci darmowej przejażdżki do Torunia i z powrotem. Zdecydowaliśmy się i my odjechać z nimi, kończąc w ten sposób nasz pobyt na tym niezwykle udanym i pięknym wernisażu sztuki Tomasza Sobeckigo – w starej hali aleksandrowskiego Dworca, który podobnego splendoru nie doświadczył z pewnością od czasów wspomnianej uczty Cara z Cesarzem, w zamierzchłej przeszłości.

Małgorzata Iwanowska-Ludwińska, Toruń

SOBECKI

TOMASZ